Baraki

facebook twitter

29-12-2021

Pewnego sobotniego popołudnia 1992 roku, które swym gorącem zapowiadało rychłe już nadejście lata, udałem się do osiedla Ibáñez, w parafii św. Józefa w Morón, by odprawić mszę świętą. Była to moja pierwsza wyprawa w to miejsce, tuż po moim tam przybyciu w charakterze proboszcza. Wszyscy mówili, że to osiedle, ale było to jedynie ogromne skupisko ubogich baraków i prowizorycznych domków. Było widać na każdym kroku, że tym ludziom brakuje wszystkiego, czego człowiek potrzebuje do normalnego i godnego życia. Poruszanie się po tym osiedlu, czego doświadczyłem mnóstwo razy, napełniało mnie smutkiem i niepokojem.

Upokorzone człowieczeństwo

Baraki, w większości, były podobne do siebie, przyklejone jeden do drugiego i sklecone z najłatwiej dostępnych materiałów, jak deski, sklejki i blachy oraz zbieranej cegły, różnej wielkości i jakości. Z uliczek osiedlowych, oczywiście nieutwardzonych, pełnych kamieni, gałęzi, śmieci, szkieł i plastików, brały początek prowadzące do domów wąziutkie ścieżki, w podobnym lub jeszcze w gorszym stanie. Przez te ścieżyny przeciskał się wiatr, miotając śmieciami z miejsca na miejsce. Kto znalazł się na tym osiedlu, był bombardowany ryczącą bez przerwy kakofonią muzyki, ogłuszającą także sąsiadów.

Przede wszystkim dawał się we znaki brak kanalizacji. Na szczęście uliczki miały płytkie rowki, lub jak kto woli bruzdy, do których schodziły zanieczyszczone wody z domu, w głównej mierze z kuchni i po praniu oraz woda deszczowa. W oczy rzucały się nisko wiszące kable telewizyjne i elektryczne, bielizna porozwieszana na prowizorycznych ogrodzeniach z drucianej siatki i wiecznie wałęsające się psy. Warunki te stanowiły wymarzone miejsce dla wzajemnych porachunków różnych grup przestępczych, w których królował demon spustoszenia i śmierci.

 

Duszpasterstwo wśród ubogich

Tam parafia organizowała duszpasterstwo, by przypominać o Bogu, by te przestrzenie życia wypełniać miłością Boga. Przemierzałem to osiedle przez dwanaście lat, błogosławiąc mieszkańców oraz ich jakże biedne zabudowania i zaopatrując chorych. Tam pani Ángela organizowała katechezę, cosobotnią mszę świętą i publiczną jadłodajnię, wydającą śniadania i obiady dla dzieci oraz osób w podeszłym wieku.

Pewnego dnia, gdy szedłem do kaplicy, by odprawić mszę świętą, zatrzymał mnie młodzieniec. Miał na imię Alan. Chciał ze mną porozmawiać, ale ponieważ był odurzony, to kazałem mu przyjść innym razem. I przyszedł. Bardzo mu się spodobał krzyż, który leżał na moim biurku. Był to skromny krzyż, który wręczono mi w Niepokalanowie w 1983 roku podczas wizyty papieża św. Jana Pawła II. Miało to miejsce przed moim wyjazdem na misje. Ponieważ Alan zainteresował się tym krzyżem i chciał go mieć, więc mu go podarowałem, ale pod warunkiem, że ma się codziennie modlić przed nim. Po tym spotkaniu Alan parokrotnie uczestniczył we mszy świętej.

Lecz pewnego dnia przyszło na plebanię trzech mężczyzn. Byli to policjanci, którzy oznajmili mi, że Alan nie żyje. Znaleziono go martwego z dziewięcioma kulami w ciele. Poszedłem do jego domu. W pokoju na ścianie wisiał mój misyjny krzyż, przed którym, jak wierzę,  modlił się Alan, i który zabrał ze sobą moje codzienne misyjne krzyże. Pocieszyłem jego rodziców, jak mogłem, a krzyż zostawiłem im na znak mojej pamięci i jako mój misyjny ślad pod Krzyżem Południa w ich rodzinie.

Podobne artykuły