Ręka Pańska sprawiła, że na świecie są miejsca, które zmuszają do słuchania i patrzenia. Jednym z nich są najpotężniejsze wodospady świata na granicy brazylijsko-argentyńskiej, które przed przybyciem Hiszpanów należały do Indian Guaranów. Toteż nazwa wodospadów jest używana do dziś dnia w ich języku i brzmi Yguazu, czyli „Wielka Woda”. Kto się tam znajdzie, słucha, patrzy, podziwia i zachwyca się tym fascynującym cudem natury. Jest to miejsce, do którego chce się powracać. Tworzą go ogromne masy wody, buntowniczo spadające w niektórych miejscach z osiemdziesięciu metrów i burzące się jak natura ludzka, która upadając, odczuwa własną małość, ale rodzi się na nowo: inna i spokojniejsza.
Rozmodlona przyroda
W innym miejscu tych majestatycznych wodospadów zauroczy nieustanny szmer płynącej wody, niczym modlitwa wznoszona do niebios. Tu i ówdzie na drodze pojawią się wszędobylskie i ciekawskie ostronosy, lękliwe jaszczurki i przesiadujące spokojnie na konarach drzew tukany. Ważną częścią tego miejsca jest też nieustanna obecność przybyszów z całego świata. Całość tworzy rzeczywistość, którą można porównać do wspólnoty zakonnej ukierunkowanej na czynny apostolat w Kościele.
Na drugim krańcu Argentyny, gdzie wszystko jest z „końca świata”, rzeczywiście kończy się wszystko. Kończy się ląd, a z nim droga oznaczona numerem 40, która przebiega przez obie Ameryki. Tam zieleń żegna się ze światem, a z nią znika cień. W tamtejszym więzieniu swój żywot zakończył niejeden skazany. Tu kończy też swój bieg kolejka szynowa, którą nazywają „pociągiem końca świata”. Z „końca świata” jest również papież Franciszek, który jakby przedłużał misję papieża z „dalekiego kraju”.
Przemieniające milczenie
W pewnym zakątku tegoż „końca świata” Pan Bóg pozwolił naturze tworzyć lodowce. One także są wodą jak wspomniane wodospady, ale w stanie stałym. Są jakby zjawiskiem funkcjonującym kontrastowo do „Wielkiej Wody”, gdyż w lodowcu na pozór nic się nie dzieje. Wszystko wydaje się tam milczeć, nie ulegać zmianom i trwać w bezruchu. Jak u karmelitanek lub kamedułów albo w spowiedzi świętej. Ale to tylko pozór.
Lodowiec „żyje”, odnawia się i zmienia, pracuje i ciągle się przemieszcza, schodząc z wysokości, które do niego nie należą, jak przy konfesjonale. Te procesy dają znać o sobie i można je zauważyć. Od czasu do czasu można usłyszeć przedłużający się gwizd wiatru, który przeciska się między czubkami lodowca, jak przez kratki w konfesjonale. Innym razem rozlegają się nagle ostre trzaski, jak z karabinu maszynowego lub palącego się w piecu ognia, gdy penitent szlocha i płacze; niekiedy, gdy lodowiec pęka i się rozrywa, słychać odgłos jakby spadającego z nieba gromu lub głuchego łomotania czy głębokiego westchnienia, dającego poczucie ulgi. Czy czasem nie dzieje się tak przy sakramentalnym nawróceniu człowieka?
Kolor i formy oraz cień niebotycznych wierzchołków lodowca pobudzają wyobraźnię tak mocno, że można tam zauważyć Matkę Bożą, adorującego anioła, papieża czy modlącego się zakonnika. I chociaż tych obrazów doświadcza się tylko przez moment, bo natychmiast znikają, gdy słońce się przesunie, to pozostają one w pamięci. Czasem, gdy ma się nieco szczęścia, to można być świadkiem, jak przeogromna bryła lodu, niczym kilkupiętrowy blok mieszkalny, odrywa się i spada do wody, by powoli topniejąc w niej, podzielić się z nią swoim jestestwem i przemienić się w nią na zawsze, jak Chrystus przyjęty w komunii świętej, darzący nas swym życiem.
Bezkresne bezludzie
Gdy opuszczamy te miejsca, by znaleźć się na płaskim jak stół terenie argentyńskiej Patagonii, odkrywamy bezkresne przestrzenie poprzecinane drogami prostymi jak linijki w szkolnym zeszycie. Przemierzając samochodem te gigantyczne odległości, można, od zakrętu do zakrętu, odmówić jedną cząstkę różańca. Ale życie jest tam bardzo trudne. Nie ma tam drzew, nie ma krzewów, jest trudno nawet o trawę dla kóz czy owiec. Kamień na kamieniu i hulający wiatr, który jest zdolny zakłócić ciszę w klasztorze eremitów. Ludzi tam mało. Te niecodzienne i niekończące się tereny są tak rozległe, że są tam proboszczowie, którzy muszą przebyć prawie 1000 km, by spotkać się ze swoim biskupem. Nie daj Boże jak się zepsuje samochód.
Żeby coś tam posadzić, to potrzeba przemierzyć wiele kilometrów w poszukiwaniu skrawka odpowiedniej gleby. A gdy się ją znajdzie, to z kolei musi się szukać wody. Roślinkę trzeba ochronić również od silnego i uciążliwego wiatru. Gdy natomiast, ku radości serca, coś tam urośnie, to trzeba znów szukać kogoś, by się podzielić tymi śladami Bożego błogosławieństwa i ludzkiej pracy pod Krzyżem Południa.