Film „Ministranci”

Nie rozumiem zachwytu części katolickich publicystów nad filmem „Ministranci” w reżyserii Piotra Domalewskiego i nie chodzi mi o ocenę warsztatu filmowego ani o sprawność narracji. Chodzi o przesłanie, które sączy się z tego obrazu bardzo konsekwentnie i bardzo niebezpiecznie. Nie jest to bowiem żaden rachunek sumienia Kościoła ani uczciwa próba zmierzenia się z jego słabościami. To kolejna odsłona tej samej opowieści, którą wcześniej przyniosły filmy „Boże Ciało” oraz „Johnny”.

To opowieść, która w istocie sięga do myśli Lwa Tołstoja i do jego przekonania, że prawdziwe dobro i zbawienie rodzą się tylko poza Kościołem, a sama instytucja jest jałowa, martwa i niezdolna do przekazywania łaski. Tołstoj redukował chrześcijaństwo do moralnego impulsu, do ludzkiego współczucia i do ośmiu błogosławieństw, odcinając je od sakramentów, od wspólnoty i hierarchii. Kreował się na proroka czystej Ewangelii, choć jego życie rodzinne i osobiste stało w jaskrawej sprzeczności z tą wizją. Nie przeszkadzało mu to w głoszeniu tezy, że w cerkwi nie może wydarzyć się nic dobrego, a prawdziwy Jezus przemawia jedynie poza nią.

Ta myśl stoi w całkowitej sprzeczności z tym, co wyraził św. Cyprian w słynnym zdaniu „extra Ecclesiam nulla salus” – poza Kościołem nie ma zbawienia. Słowa te nie były triumfalistycznym hasłem ani próbą zamknięcia Boga w murach instytucji, lecz wyznaniem wiary w to, że Chrystus realnie działa w Kościele i przez Kościół. Tymczasem kino, o którym mowa, konsekwentnie buduje narrację odwrotną.

W „Bożym Ciele” Jana Komasy młody chłopak podszywający się pod księdza ożywia parafię, rozwiązuje ludzkie dramaty i przywraca sens wspólnocie. Sakramentalne kapłaństwo zostaje w praktyce unieważnione. Łaska, według przesłania filmu, nie potrzebuje święceń, nie potrzebuje Kościoła, nie potrzebuje widzialnych znaków. Reżyser prowadzi widza do wniosku, że to właśnie sakrament jest barierą, a prawdziwe dobro rodzi się dopiero wtedy, gdy zostanie on pominięty.

Jeszcze dalej idzie film Daniela Jaroszka „Johnny”. Historia życia księdza Jana Kaczkowskiego zostaje poprowadzona w taki sposób, że dobro może zaistnieć tylko w konflikcie z hierarchią. Dzieło Kaczkowskiego rodzi się nie dzięki Kościołowi, lecz pomimo sprzeciwu Kościoła, a sam biskup zostaje sportretowany jako diabeł, od którego czuć siarką. Posłuszeństwo Kościołowi jawi się tu jako przeszkoda, a szyderstwo z pasterza jako warunek skutecznego działania.

W „Ministrantach” z kolei schemat zostaje powtórzony w jeszcze bardziej radykalnej formie. Tym razem podważony zostaje sam sakrament spowiedzi. To nie on staje się miejscem uzdrowienia i prawdy, lecz dopiero jego profanacja. Podsłuchana spowiedź, będąca aktem świętokradztwa, nabiera nowego znaczenia i staje się impulsem do działania. Cel uświęca środki. Dobro rodzi się nie dzięki sakramentowi, lecz dzięki jego złamaniu. Przekaz jest jasny i czytelny. Kościół jako przestrzeń łaski po prostu nie działa. Działa dopiero jego obejście i sprofanowanie.

To przesłanie jest szczególnie groźne, ponieważ stoi w sprzeczności z nauczaniem Soboru Watykańskiego II, który przypomniał, że „Kościół jest jakby sakramentem”, widzialnym znakiem niewidzialnej łaski. Kościół może być grzeszny, słaby i nie zawsze spełniający ludzkie oczekiwania, ale to właśnie w nim najpełniej działa łaska sakramentalna. Fałszem jest twierdzenie, że świętość dostępna jest jedynie poza Kościołem. Historie świętych pokazują coś dokładnie przeciwnego. To w Kościele, przez Kościół i dzięki Kościołowi możliwe było wzrastanie w świętości i osiągnięcie zbawienia dla wielu.

Kino, które konsekwentnie sugeruje coś innego, nie prowadzi do oczyszczenia wiary, lecz do jej rozbrojenia. I właśnie dlatego zachwyt nad takim przekazem powinien budzić nasz niepokój, a nie entuzjazm.

kjb24.pl

Inne artykuły autora

Film „Ministranci”

Ukryty motor naszego życia

Grzesznika chwalić, a świętego ganić?